środa, 14 września 2016

Od Jagody

Stojąc na lotnisku w Warszawie, w eleganckiej sukience w kratkę (którą już zdążyłam poplamić kawą), zastanawiałam się czy niczego nie zapomniałam. Wszystkie moje rzeczy upchnęłam do jednej walizki i byłam pewna, że nie zapomniałam niczego z ubrań. Ręczniki i kosmetyczka, też się tam znajdowały. Gitara spoczywała w pokrowcu, tuż obok walizki, a więc jej również nie zapomniałam. Zeszyt do rysunków, ołówki oraz pisaki na pewno wepchnęłam do bocznej kieszeni walizki, a telefon i słuchawki były w mojej torebce. Uff, nie zapomniałam niczego co jest niezbędne do przetrwania! Postanowiłam sprawdzić tylko czy zabrałam ze sobą wszystkie dokumenty. W mojej torebce znalazłam wiele ciekawych rzeczy...jednak nigdzie nie było paszportu.
''Cholera! Gdzie on jest?!''
Po paru minutach – kiedy już pięć razy wywróciłam torebkę na lewą stronę – załamana stwierdziłam, że paszport musiał zostać na szafce w korytarzu. Spojrzałam na zegar. 07:39. Zostało dwadzieścia minut do odlotu.
''Zdążę!'' - pomyślałam już biegnąc w stronę wyjścia i wyciągając telefon – ''Muszę zdążyć.''
Zamówiłam taksówkę, która podwiozła mnie pod dom. Po drodze kazałam taksówkarzowi się spieszyć, na co on tylko spiorunował mnie wzrokiem. Jednak pod moim blokiem znalazłam się bardzo szybko. Czekając na windę już szukałam kluczy od mieszkania. Musiałam się dostać na najwyższe piętro, a właściwie na poddasze, więc nie miałam zamiaru się tam wdrapywać po schodach.
Wpadłam do mieszkania jak bomba, zgarnęłam paszport, który faktycznie leżał na szafce w korytarzu i równie szybko wybiegłam. Kolejną taksówką miałam wrócić na lotnisko. Miałam jeszcze trochę czasu, ale i tak zniecierpliwiona podskakiwałam na tylnym siedzeniu.
''Wiedziałam, że zdążę.'' – I właśnie w chwili gdy to pomyślałam, utknęliśmy w korku.
- Eech..nie dałoby się tego jakoś ominąć? - spytałam kierowcy.
- Niestety... - obejrzał się, a ja mimo woli też to zrobiłam i dostrzegłam sznurek samochodów
za nami - ...teraz już nie zawrócę.
Załamana zgarbiłam się, opadłam na oparcie siedziska i spojrzałam na zegarek. 07:54. Uderzyłam pięścią w zagłówek fotela przede mną, po czym przeklinając w myślach ukryłam twarz w dłoniach. To miał być idealny dzień.

Na walijskim uniwersytecie miałam się znaleźć koło godziny 11:00. W rzeczywistości dotarłam tam z sześciogodzinnym opóźnieniem. Gdy stanęłam przed głównym budynkiem dochodziła już godzina 17:00. Zadarłam głowę do góry, by przyjrzeć się przedwojennej budowli. W około rozciągał się park, w którym zauważyłam kilkoro spacerujących ludzi, rzucających mi dosyć zdziwione spojrzenia. Nie wiedząc co zrobić pomachałam do nich, ale chyba tego nie zauważyli.
No tak. Czego się spodziewałam? Że sama właścicielka uniwersytetu wybiegnie mi na przywitanie z rozłożonymi rękami, pytając czy to ja jestem Jagoda Jakacz? Nie. W końcu - kto tak robi? I rzeczywiście, nawet po minucie mojego bezczynnego stania przed wejściem, nic takiego nie nastąpiło. Sama więc musiałam wejść, znaleźć biuro i zameldować się. Dostałam pokój o numerze 141. Dowiedziałam się, że aktualnie kończy się obiadokolacja, ale jeśli jestem głodna mogę coś sobie zamówić w kawiarni.
Mój pokój był nadzwyczaj prosty. Łóżko, szafa, biurko i kilka półek – to wszystko co się w nim znajdowało. Kiedy tylko otworzyłam walizkę wysypały się z niej miliony rzeczy. Szybko się wypakowałam i stwierdziłam, że mój pokój nadal wygląda jakoś pusto.
''Pomieszkam tu tydzień, zrobi się bałagan i już będzie lepiej'' – pomyślałam z uśmiechem, po czym wyszłam nie mając tu już nic więcej do roboty.

Postanowiłam trochę pozwiedzać nowe miejsce. Jakoś nie zauważyłam, żeby wszyscy moi rówieśnicy rzucali się na mnie z propozycją oprowadzenia mnie po terenie uniwersytetu (''zadziwiające'' wręcz). Minęłam co prawda parę osób, którym powiedziałam ''cześć'', jednak ani razu nie doszło do wymiany zdań. Wszyscy wydawali się być zajęci swoimi sprawami, a niektórzy chyba nawet nie zauważyli, że dopiero co przyjechałam. Nie przeszkadzało mi to. Oczywiście odrobina uwagi skierowana w moją stronę zawsze była mile widziana, ale teraz brak zainteresowania mną z ich strony wydawał mi się zupełnie normalny i zrozumiały. W końcu mam tu spędzić jeszcze dużo czasu. Na pewno znajdzie się okazja, żeby ich wszystkich poznać.
Nie wiedziałam gdzie iść, więc najpierw udałam się do stajni, której budynek rozpoznałam już z daleka. Wszystkie konie były przepiękne. Idąc korytarzem stajennym i zachwycając się zwierzętami, jednocześnie czytałam wszystkie plakietki z imionami wywieszone na boksach, oczywiście, ze świadomością, że żadnego z nich nie zapamiętam. Kiedy już miałam wychodzić, zauważyłam dwie osoby przechodzące obok stajni. Na mój widok jedna z nich, dosyć niekulturalnie, wskazała mnie palcem i obie zatrzymały się. Śmiało do nich podeszłam i zanim powiedziałam ''cześć'' zdążyłam jeszcze usłyszeć szepty chłopaka i dziewczyny.
- ...tu jest – mówił chłopak.
- Skąd wiedziałeś, że będzie w stajni?
- Nie wiem, ale chodź już, przecież chciałaś ją poznać.
- Cześć – powiedziałam uśmiechając się na myśl, że najprawdopodobniej nie wiedzą, że ich słyszę.
- Hej, Adrienne jestem – dziewczyna uśmiechnęła się promiennie wyciągając do mnie rękę.
- Flynn – wysoki chłopak pomachał do mnie jakbym stała od niego co najmniej 5 metrów i uśmiechnął się lekko. Tak lekko, że miałam, wrażenie, iż jego uśmiech jest nieco wymuszony, ale nie przejęłam się tym.

Flynn? Adrienne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz